Aby odpocząć w końcu od tej niekończącej się przygody z falą i wiatrem warto wsiąść na rowerek.
I tu pojawia się poważny problem żywieniowy. Otóż gdy się człowiek mozolnie na tej Teneryfie na górę wspina, trzeba naprawdę pamiętać o jedzeniu, bo bez niego wulkan Teide może pozostać niezdobyty. Bez tego ani rusz! A więc po kolei i bez wydawania ani złotówki, czyli podupadającego obecnie euro.
Na poziomie morza czujnie wkładamy sobie do kieszonki 2 banany prosto z ogródka. Potem pnąc się w górę jedziemy aleją kasztanów, ale omijamy je, bo kłują i wcale nie są jadalne.
Następnie docieramy do figowców, czyli drzew z figami i to najzupełniej jadalnymi, tyle że nie zasuszonymi jak w sklepie w Polsce. Opychamy się nimi, ale bez przesady, bo za parę kilometrów natykamy się na migdałowce, czyli drzewa na których rosną migdały. Te migdały na wiosnę są o wiele piękniejsze, ale za to teraz po rozłupaniu skorupki można je śmiało zjadać i przypomnieć sobie jak będzie smakował marcepan na Święta. Na koniec dopychamy kieszenie świeżymi ziemniakami prosto z pola, żeby na kolacje było co jeść.
Zjeżdżając podkradamy jeszcze kiść winogron i garść daktyli i w ten oto sposób żołądek syty, a sakiewka cała!